23 lipca 2013

No.9 „Bored!”

Uwaga, retrospekcyjnie, w rytm muzyczki od Dundersztyca. Sp. zło.o.(m) z antler na czele wybrała się na podbój Hogwartu Liceum Ogólnokształcącego. Nie było łatwo, już teraz nagrabiła sobie u woźnej, przychodząc parę minut przed zamknięciem i jeszcze kierując się w zupełnie innym kierunku (by podłożyć parę posłuchów i kamer oraz zostawić paczkę od Al Kaidy, of course, chyba nikomu nie przyszłoby do głowy, że się zgubiłam. Logiczne), co jednak nie uszło uwadze dzielnej pracownicy szkoły. Podbój zakończył się klęską, więc jedyne, co pozostało do zrobienia, to sprawdzenie listy przyjętych.
Tu zaczynają się cywilizacyjne schody (ruchome) - gdzie tam, jakie oczekiwanie na początek roku, poznanie ludzi na żywo, skoro można sprawdzić ich zdjęcia i polubienia na fejsbuku. Myślałam, że uda mi się wygrać z pokusą stworzenia sobie elektronicznego pierwszego wrażenia, ale marne były to nadzieje - jednak w myśl nie oceniaj książki po okładce, nie podzielę się z nikim moimi przypuszczeniami, nie będę zapeszać.
Bardziej przerażają mnie tworzone grupy dla każdej klasy, gdzie ludzie planują spotkać się i poznać jeszcze w wakacje...

Takie tam pieprzenie o niczym. Połowa wakacji za mną, a nie spotkało mnie jeszcze nic, co sprawiłoby, że mogłabym uznać je za udane. Nudzę się, a nuda źle mi robi. 
Chyba pójdę porozdawać ulotki, przeżywam wewnętrzny kryzys, a trochę grosza zawsze się przyda. Nie potrafię leżeć tak bezczynnie brzuchem do góry - nawet mieszkanie wysprzątałam; źle ze mną, muszę się czymś zająć, a w internetach nic nie ma. Prawie nic.

Prostacki humor zawsze lepiej wchodzi na znudzony mózg.

15 lipca 2013

No.8 Dreams

Jestem jedną z niewielu osób, które pamiętają praktycznie każdy swój sen - czasem, wiadomo, zapomni się go w porannym pośpiechu, wypadnie z głowy w świetle codziennych czynności bądź, po prostu, nie będzie się miało czasu na powtórzenie go sobie po obudzeniu. Weszło mi już to w nawyk, że zaraz po wyłączeniu budzika (który, notabene, w roku szkolnym jest nastawiony chyba pod koniec jednej z ostatnich faz REM - wszak, budząc się w jej trakcie, najwięcej pamiętamy) przypominam sobie sen od początku do końca, by nie pominąć żadnych szczegółów i zdać relację z niego innym (którzy nigdy nie słuchają, ale przynajmniej uprzykrzając im życie, bardziej sen utrwalam). Doszło nawet do tego, że taką powtórkę przeprowadzałam, jeszcze śpiąc; mózg tak przystosował się do pory budzenia, że parę minut przed dzwonkiem dawał mi we śnie całkowitą swobodę, tak zwany świadomy sen, dzięki czemu nie musiałam już tracić czasu nad ranem. Brzmi to absurdalnie, ale jestem fanatyczką snów. Zbieram je w pamięci, by w (bardzo, bardzo, bardzo) odległym czasie spisać w jednym miejscu i mając wenę, wykorzystać do opowiadań i powieści.
Niejednokrotnie miewam sny zwyczajnie głupie, proste, bez większego polotu; częściej bywa jednak, że są one majstersztykiem, świetnym materiałem na kryminał, thriller czy horror. Te ostatnie zachowuję dla siebie - fakt, że przy morderstwie przyjaciół bardziej zastanawiałam się, jak uciec przed ich mściwymi duchami i goniącą mnie policją, aniżeli uroniła jakąkolwiek łzę, po obudzeniu nie zrobił na mnie większego wrażenia, powinien niepokoić. Tym razem miałam sen związany z apokalipsą, gdzie brak człowieczeństwa również wdaje się we znaki. Ale od początku.

7 lipca 2013

No.7 Results

Bezsensowne wyczekiwanie na i tak dobrze znany wynik, niepotrzebne szarganie nerwów, ucisk w podbrzuszu, podwyższone tętno. I spędzanie snu z powiek. Wstając przed dziesiątą nad ranem z myślą, że za kilka minut dowiem się, czy przypadkiem to, co wyśnił zryty mózg, jest prawdą, byłam wręcz przekonana, że chyba mnie rozerwie. Bo przecież nie będę jak osioł siedzieć przed ekranem i aktualizować co chwilę strony, trzeba się umyć, zjeść śniadanie, prysznic wziąć. Ostatnio byłam tak podenerwowana, gdy sprawdzałam wyniki olimpiady. Jednak dostałam się, trafiłam w grono trzydziestki wybrańców, trzydziestu kujonów, którym marzą się kierunki związane z biologią i chemią, dwadzieścia sześć nowych twarzy. Są to ludzie, których trzeba będzie poznać, na co zupełnie nie mam ochoty; sama myśl o lekcji zapoznawczej przyprawia mnie o mdłości, zwłaszcza z klasą, w której jest tylko sześciu przedstawicieli płci brzydszej.
Zanosząc oryginały świadectwa i wyników egzaminu, czekałam jakiś czas przed sekretariatem, aż mnie zaproszą. W tym czasie przewinęło się kilka osób sprawdzających listy przyjętych, którzy odchodząc z zawiedzioną miną, łypali wrogo na mnie spod oka. Chyba powinno mi być przykro, nie wiem, wyrazić choćby wzrokiem współczucie, odrobinę empatii, jednak zamiast tego cieszyłam się w duchu, że nie jestem na ich miejscu, może zbyt dumnie podnosząc przy tym podbródek. O porze, jakim złem się stałam. Trochę jednak moją radość zgasili maturzyści, którzy, nie wiadomo w jakim celu, snuli się po korytarzach i patrzyli na kandydatów z nutą politowania. Taak, my jeszcze nie wiemy.
Przy okazji dostałam po znajomości kilka podręczników, w tym biologię, i muszę powiedzieć, że jestem pozytywnie zaskoczona. Myślałam, że w pierwszej klasie będziemy znów od początku wałkować materiał rośliny i zwierzęta, a tu niespodzianka - zaczynamy genetyką. Dobrze, bo na myśl o ponownej nauce tkanek roślinnych aż mnie krew zalewa, będę się tym katować później. Za to z zupełną dezaprobatą spotkały się ze mną przedmioty, takie jak nauka o kulturze. Będą to jedne z tych zajęć, z których wszyscy będą mieli pięć, ale nikomu to się w życiu nie przyda.
Trochę jednak przeraził mnie odruch czytania podręcznika do biologii. Nie uczyłam się jej od marca, a tu mnie tak ciągnie, jak głodnego do chleba. Ja nie wiem, skąd te przyzwyczajenia, oj, nie wiem...