14 grudnia 2013

No.23 'Coz I'm dead

Siedzę i nic nie robię. Tak zupełnie nic. Muzyka już od paru godzin gra mi w tle, w pokoju unosi się zapach pierników, które teoretycznie ozdabiam jakimś lukrem, by móc w tani sposób zrobić prezenty rodzinie.
Nie potrafię powziąć jakiegokolwiek działania.
Za każdym razem, gdy bywam w Krakowie, przypomina mi się moje postanowienie o dostaniu się na Collegium Medicum; w końcu udało mi się wybrać placówkę, do której pragnę dążyć. Jednocześnie nie robię nic w tym kierunku.
Obiecano mi Biologię Villego na Święta pod warunkiem, że nie będę się ciągle uczyć. Te czasy jednak minęły, nie uczę się, całymi dniami robię wszystko, tylko się nie uczę. Nie moja wina, że jak mama wchodzi do pokoju, mam akurat otwarty podręcznik. Wszak kiedyś muszę coś powtórzyć.
Oceny semestralne mnie nie zadowalają. W drugim semestrze będę musiała podnieść się o stopień przynajmniej z dwóch przedmiotów, by mieć pasek.
Przy okazji zdałam sobie sprawę, że jestem pojedynczą jednostką w towarzystwie, która nie chodzi na imprezy, nie ma historii o "urwanych filmach", w Sylwestra poi się co najwyżej colą, z tytoniem miała do czynienia tylko na podłożu naukowym.
Znów żyję z dnia na dzień, nie urozmaicając w żaden sposób swojego tygodnia.
Jedynym kolorem w codzienności są sny, które i tak coraz rzadziej zasługują na pamięć.
Nie wiem, co się dzieje. Coś się zepsuło. Nie wiem, kiedy to się stało. W idealnie działającej maszynie poluzowała się śrubka, której nie mogę odnaleźć.



8 grudnia 2013

No.22 Mama take this badge off of me

Dostałam na Mikołajki kalendarz z kotem Simona. Niby się ucieszyłam, bo jest to jeden z najbardziej epickich książkowych kalendarzy, jednak z drugiej strony mam już jeden z własnoręcznie zmienioną okładką na Hannibala, Superwholocka i z Thorem przy okazji, co już w ogóle podnosi jego zajebistość o 87520459 procent. Zwierzyłam się z tego mamie, a ona stwierdziła, że ten nowy mogę używać jako miejsce do zapisywania złotych myśli czy pamiętnik. I w tym momencie przypomniałam sobie, że coś takiego już było, że na początku 2013 faktycznie używałam jednego z nadprogramowych kalendarzy jako zeszyt do zapisków. Odnalazłam go. Kochani, mam przyjemność zaprezentować wam co poniektóre jego fragmenty. Tak jeszcze gwoli streszczenia i umieszczenia kontekstu - był to okres, kiedy uczyłam się na olimpiadę biologiczną i nie oglądałam jeszcze Supernatural, lecz kojarzyłam fabułę (moja przyjaciółka była fanem naber łan, so...).
Enjoy!

24 listopada 2013

No.21 Run Through the Jungle

Ten wpis był dla mnie trudny. Nie wiem, dlaczego; opisałam tylko swój wyjazd do Krakowa, jak świetnie się wtedy bawiłam, jak słuchałam wspaniałej muzyki poważnej, jak zapragnęłam nauczyć się grać na instrumencie smyczkowym, jak zdałam sobie sprawę, że najpierw wypada podciągnąć gitarę i jak postanowiłam zrobić coś z życiem, które nie zawiera w swym słowniku wyrażenia kółka zainteresowań. Jednak przez przypadek zrobiłam zestawienie oczekiwania-rzeczywistość, które sprawiło, że coś we mnie umarło. Nie będę opisywać swej śmierci; przedstawię ją dopiero, gdy powstanę z grobu.

Rozmawiałam z kimś na temat pisania - z kimś, kto od dawna tworzy powieść dla siostry, traktując ją jako motywację. Owa osoba opowiedziała mi tę historię, bo nie miała z kim się nią podzielić - popadłam przez to w coś, co mogę nazwać przedsionkiem depresji. High fantasy z bardzo rozbudowanym światem przedstawionym, mnóstwem świetnie wykreowanych postaci, pełne wątków i ciekawych powiązań między bohaterami. Otworzyłam swoją szufladę: ledwo trzy jako-tako stworzone jednostki z rozbudowanym tłem psychicznym, świat mocno ograniczony i czarno-biały, chaos, głębia, którą jedynie ja jestem w stanie odczytać. Nie potrafię tworzyć niczego prostego. Wszystko musi mieć dla mnie znaczenie - od imion po każdy najmniejszy gest. I nawet jeśli pojawiają się wątki komediowe, to całość pokryta jest raczej szkarłatem płynów ustrojowych.
Staram się, ale nie potrafię tego zmienić. Gdy wzięłam się za humorystyczne science fiction, bohater skończył jako początkujący schizofrenik. Wymyślając obyczajówkę, postać wrzuciłam pod skalpel Mengelego. Problem w tym, że pomysły biorę ze snów; a dziś śnił mi się lekarz, który w zamian za przyjęcie grupy ludzi pod swój dach, kazał im robić rzeczy, na które doktorzy III Rzeszy nawet by nie wpadli.
Nawet nie chcę wiedzieć, jak to o mnie świadczy.

15 listopada 2013

No.20 Skills

Kredki przyszły, a wraz z nimi refleksja nad ewolucją swych zainteresowań, swego dotychczasowego życia. Wszak jeszcze parę miesięcy temu deklarowałam, że nigdy nie będę kolorować swych prac, że jedyną słuszną barwą jest grafit ołówka i czerń tuszu. Zaczęłam brnąć po ścieżce swej artystycznej kariery, aż jej genezą okazywał się być etap, który jak najbardziej chciałam wyrzucić z życiorysu - teraz wiem, że nawet te bezsensowne hobby stały się matrycą dla mojej teraźniejszości; że bez nich nie osiągnęłabym takiego poziomu kulturalnego, jaki prezentuję dziś. Będzie długo, ale tak być musi. To moje osobiste katharsis, więc muszę mu poświęcić nieco czasu.

6 listopada 2013

No.19 Eating is hard

Założyli mi aparat ortodontyczny.
To tak w ramach projektu pod tytułem: Krótko i na temat, który musiałam wprowadzić w życie w chwili, gdy moje wcale-nie-krzywe ząbki (wbrew pozorom to nie sarkazm) zostały przyozdobione drutem. Jak się odzywam, ograniczam zasób słów, o czym doskonale dowiedziała się amerykańska lektorka na dodatkowym angielskim, próbując bezskutecznie cokolwiek ze mnie wycisnąć - na tylnych zębach mam jakieś wystające pręty, o które mówiąc, zahaczam ustami. Ale i tak najgorszy jest śmiech; usiłując zamknąć usta, wyglądam jak staruszka, której przesunęła się proteza. Po każdym posiłku muszę latać do łazienki; w praktyce nie mam pojęcia, jak długo będę w stanie wisieć nad jedyną umywalką na piętrze szkoły ze szczoteczką w ręce, nie narażając się maturzystkom poprawiającym makijaż.
W sumie sądzę, że byłabym w stanie przeżyć bez marudzenia, gdyby nie to, że nie potrafię jeść. Zęby mnie bolą jak cholera, jedynym posiłkiem w ciągu całego dnia staje się jogurt i banan (którego, notabene, jem przez dziesięć minut) przed wyjściem z domu. Przez siedem lekcji głoduję, bo nie mogę ugryźć chleba - pół biedy, gdy nie mam w tym dniu wuefu czy basenu, wszak mam tendencję do mdlenia pod wpływem słońca lub niedożywienia, jednak jak przyjdzie dwie godziny ćwiczyć na czczo... porze, trzeba się nauczyć jeść do jutra.



7 lis 2013
Jedzenie opanowałam. Może nie do perfekcji, gdyż mając do czynienia z chlebem, stawiam na tostowy, bo nie ma opieczonej skórki, a i tak gryzę wargami, jakbym była bezzębna. Ale jakiś postęp jest.
Normalnie nie tworzę editów, czy jakkolwiek to się w tych dzisiejszych rozwiniętych blogaskowych czasach określa, bom nie jest na czasie, jednak zdecydowanie musiałam się podzielić z kimś zajebistością mojego... moich środowisk. Na lekcję angielskiego w naszym cudnym liceum przyszedł mój ulubiony, bo zahaczający o fandom i słuchający porządnej muzyki, lektor ze szkoły językowej. Gdy dziwny gościu z Australii mówi Ci hi przy całej klasie i zwraca się po imieniu - +293864 do respektu. Co tam, że trochę mu tę lekcję spieprzyłam, nie potwierdzając zalet nauki z interaktywnej aplikacji - na przerwie odrobiłam to, mówiąc wszystkim, jaki ten lektor nie jest świetny i jak bardzo go nie kocham. I z tego wychodzi kolejny pozytyw - w końcu nawiązałam jakąkolwiek interakcję z ludźmi z klasy. Choć narzekałam, że to wina zimna, tak naprawdę nie zrobiłam wcześniej nic w tym kierunku.
Jest dobrze. Nawet z mycia zębów w szkole stworzyło się coś z kapką... no niech będzie to powtórzenie: zajebistości.


31 października 2013

No.18 Too much on my plate

Przeceniłam się. Wprowadziłam zbyt ambitne projekty do swojej codzienności, przez co zaczynam odczuwać autentyczny brak czasu. W pewnym sensie jest to raczej pozytywne, wszak na dłuższą metę zaowocuje dobrymi wynikami, jednak w tym momencie nie jestem w stanie pogodzić serca z rozumem.
Ucząc się na kartkówkę, nigdy nie potrafię wysiedzieć nad materiałem. Dwie strony zeszytu do biologii, nic więcej, a w ciągu, że to tak pięknie ujmę, procesu przyswajania, jestem w stanie zrobić milion innych rzeczy. Brzmi znajomo, nieprawdaż? Jednak w momencie, gdy na kartce kalendarza z kolejnym tygodniem nie szło wcisnąć igły, zmobilizowałam się i mózg przestawiłam na tryb, który nie był używany od olimpiady przedmiotowej, mianowicie "sirius nauka". Siadłam do książek i ruszałam się tylko po to, by dolać sobie herbaty. Gdy dostałam propozycję obejrzenia z rodziną jednego odcinka serialu (bajdełej, mam zajebistą rodzinę. U mnie w domu ogląda się Supernatural i wyczekuje Sherlocka oraz Hannibala), długo musiałam walczyć ze sobą, by zakończyć kilkugodzinny obiadek z Hitlerem oraz jego cudną partią i pójść dotrzymać towarzystwa mamie. Myślałam, że to będzie przejściowe - w końcu na sprawdziany z historii nigdy nie uczyłam się ze szczególnym entuzjazmem, ale gdy pojawiło się widmo przedmiotu maturalnego, jakoś zachciało się mieć piątkę na świadectwie - jednak ten sposób okazał się naprawdę efektywny. Nie jeżdżę na dwójach na matmie, jestem na bieżąco z biologią, dostaję piątki z - porze! - przedmiotów humanistycznych. Podoba mi się to.
Tylko zagalopowałam się nieco, gdy na historii zgłosiłam się do konkursu, którego celem jest napisanie obszernej pracy na temat Żydów. Zaniemówiłam nieco, gdy dostałam dwie kartki lektur, oniemiałam, gdy w największej bibliotece w mieście nie mieli kilku pozycji z literatury obowiązkowej.
Na domiar złego jestem w trakcie zakupywania kredek. Piękne, śliczne, kochane Kooh-I-Noorki już są w drodze do moich łapek. Nic, tylko czekać kilka dni, wyłożyć pieniądze na ladę i rysować. Aż sama nie wierzę, jak mówiłam, że nigdy nie przerzucę się na kolorowe prace.
Chcę się uczyć, czytać lektury na konkurs, czytać coś normalnego, rysować, oglądać seriale, pisać teksty fabularne i spotykać się ze znajomymi. Jak to wszystko zamknąć w dwudziestu czterech godzinach...?


21 października 2013

No.17 Show must go on

Październik jest miesiącem umierania. Najpierw dotknęło moją, nie okłamujmy się, jedyną, taką prawdziwą, przyjaciółkę, skacząc o pokolenie. Później pałeczka została przekazana koleżanki mamie, w której pogrzebie miałam, na nieszczęście, uczestniczyć, jeszcze nie zdając sobie sprawy, że na drugim końcu miasta w tym samym czasie umiera w fotelu bliska mi osoba.
Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że można tak cierpieć z utraty kogoś; zawsze myślałam, że śmierć jest tylko obszernym tematem literackim, który coraz bardziej staje się płytki i przejaskrawiony. I nagle sekretne łzy fikcyjnych bohaterów zdają się być czymś niewystarczającym, odległym od rzeczywistości, w której brakuje kolejnych chusteczek.
Świecki pogrzeb różni się od kościelnego. Wbrew pozorom bardziej chwyta za serce kazanie z Show must go on Queenu w tle, będące prawdziwym opowiadaniem życiorysu zmarłej z tymi nieistotnymi, można by rzecz, elementami dla mistrza ceremonii, a jednak u rodziny powodującymi szloch. Najbardziej łzy jednak płynęły na widok tylu osób, które przyszły. Kilka rzędów pomiędzy grobami, czasem poprzetykane znajomą twarzą. To buduje, gdy wiesz, że czyjaś pamięć nie minie.
Niech ktoś teraz powie, że nie ruszy go śmierć bliskiego. Nie uwierzę mu.

7 października 2013

No.16 Title in progress

Miało być refleksyjnie o życiu, śmierci i życiu po śmierci, o religii chrześcijańskiej i wciągających fragmentach Biblii, a także o chęci poznania funkcjonowania świata. Miało być zupełnie na poważnie, całkowicie na serio, bez wcinkach o łotewskich chłopach i piesełach wow. Jedynym powodem, dla którego porzuciłam moje kilkugodzinne wypociny, to ich temat. Jak zostanę doktorem habilitowanym z metafizyki, to będę występować w diskawery i prowadzić monologi o wielowymiarowej budowie świata; internety nie są od tego. Tutaj napiszę parę zdań o głupocie uczących profesorów, kompletnej bezsensowności zadań domowych, czy irytujących ludzkich cechach, dodam śmiesznego gifa i powędruję dalej w poszukiwaniu bezsensu.
Ale tak naprawdę jako jedna z niewielu potrafię znaleźć się na miejscu nauczyciela i gdyby nie to, że nie jestem asertywna, obroniłabym jego zdanie; potakuję, gdy ale nam tego zadała!, choć wiem, że przerabiając zadania, nauczę się je rozwiązywać; a widząc zgłaszającą się już po raz wtóry Hermionę, w ogóle nie uczestniczę we wspólnym obgadywaniu klasowej kujonki. Już nawet jak przed sprawdzianem mówi, że nic nie umie, a pisze na pięć - cholera, przecież ja też tak robię.
Nie mam pojęcia, o czym piszę, o czym chcę napisać, co chcę niby przekazać. To wszystko z winy jesieni. Chodzę, widzę spadające liście, czuję zapach zbliżającej się zimy. Weekendowa wycieczka w góry też dorzuciła swoje trzy grosze. W nocy zupełna ciemność, nie ma łuny, nie ma wrzawy, jeżdżących karetek, wrzeszczących kiboli i przelatujących samolotów. Cisza i spokój.

24 września 2013

No.15 Take me down to the Paradise City

W szkolną rutynę weszłam już na dobre i, co mnie nieszczególnie satysfakcjonuje, zaczęłam żyć od weekendu do weekendu, urozmaicając szarą codzienność kolejnymi płytami klasycznego amerykańskiego rocka. Budzę się rano pod ciepłą kołdrą, po wykonaniu każdej porannej czynności wracając do niej i zastanawiając się, czy rzeczywiście jest sens gdziekolwiek wychodzić, czy może lepiej zostać pod kocykiem i spać. Jakie to deprymujące! Zimno, deszcz, niechęć do integracji. Ale taka naprawdę fest niechęć. Ostatnio, jak miałam okazję iść tą samą drogą z koleżanką z klasy, spytała mnie, jak mi się szkoła podoba. Odpowiedziałam, że jest fantastyczna, świetni ludzie, wspaniała atmosfera, nawet z nauką nie tak źle, a czemu pytasz? Bo tak zawsze sama na przerwach siedzisz. Aj, czyli to widać. Jednak argumentami typu bo mi zimno i się grzeję przy kaloryferach nie przemówisz. Trudno, od tamtej pory wiszę nad ludźmi i słucham, co mówią, czasem dodając swoje trzy grosze, jak temat kojarzę. Gorzej, gdy wraca niekończące się pamiętasz, gdzie ten i ten poszli do szkoły; kto z naszego gimnazjum się tutaj dostał; jak myślisz, czy ona w końcu zmieniła tą klasę? Dzięki ludzie, że ułatwiacie tę zasraną integrację.
Nauki niby mam dużo, ale skłamałabym, mówiąc, że ciągle się uczę. Racja, są kartkówki, pytania, włoski, który trzeba znać na bieżąco, ale jakoś nie odczuwam przepływu czasu. Może to przez to, że dałam sobie spokój z czytaniem każdej lekcji, a siedzę tylko nad tym, co faktycznie muszę umieć i na czym mi zależy. (Cofam to - nauki za cholerę dużo!) Chociaż nieważne, ile razy przejrzę fizykę - jest to dla mnie czarna magia (cholera, przydałaby się lekcja obrony przed czarną magią!). Na lekcji siedzę, słucham o izotopach wpadających w pole magnetyczne w ruchu po okręgu i wewnętrznie się załamuję. Tak bardzo chciałam piątkę z fizyki... teraz będę się modlić o tróję.
Już w gimnazjum wiedziałam, że z liceum chcę skorzystać na sto procent, pomijając, że jest to podobno najlepszy okres w życiu człowieka. I tym sposobem zapisuję się na wszystko, co możliwe, by za trzy lata nie żałować - od głupot pokroju okresowego prowadzenia tablicy z aktualnościami po wyjazdy do filharmonii. Nawet zapisałam się na kurs, po którym otrzymam tytuł technika zczegośtamczegoniepotrafięwyjaśnićalesiętegonauczęwięcgit z informatyki. Zawsze coś do CV i alternatywa na przyszłość. Kasy i szpanu nigdy za wiele.

13 września 2013

No.14 Friday the 13th

Krótki poradnik: Jak przeżyć piątek trzynastego?
  1. Potakuj grzecznie - nieważne, jak bardzo nie rozumiesz motywu - gdy wychowawczyni zapala świeczkę na lekcji, chcąc oddać hołd uwięzionym jakieś siedemset lat wcześniej templariuszom. Potakuj dalej, gdy widzisz na biurku kilkukilogramową paczkę podgrzewaczy i zdajesz sobie sprawę, że widocznie codziennie będzie czczona czyjaś pamięć. Pal sześć na zakaz stosowania otwartego ognia w pomieszczeniach.
  2. Wytrzymaj bez śmiechu zastępstwo z profesorem od fizyki, który tłumaczy swobodne opadanie ciał. A teraz - Jezu, jaki czad! - narysujemy budynek, z którego skoczy se jakiś samobójca. Ten se skacze na głowę, a ten tutaj... o, tutaj... będzie skakał se w poziomie. No i ten w poziomie będzie aż trzy razy wolniej spadał. Co nie zmienia faktu, że i tak byście się zabili. Czad, nie? Spróbuj zrozumieć klasę, która ma z nim fizykę na co dzień i musi wynieść coś od człowieka, który tematem cieszy się tak, jak kilkuletni chłopiec nową zabawką. To nie fikcja literacka, to rzeczywistość.
  3. Módl się do Boga, w którego nie wierzysz, by polonistka nie zapytała Cię z lektury, której za cholerę nie potrafisz streścić.
  4. Egzystuj w samotności na przerwach, gdy koleżance z gimnazjum, która zawsze z Tobą siedzi w ławce, nie chce się ruszyć tyłka z domu. Nie gadaj do nikogo, nie szukaj tematów, olej poznawanie ludzi. Nie marnuj bezcennej many.
  5. Wpisuj ważne informacje do kalendarza, którego i tak zapominasz otworzyć w domu. Dostawaj palpitacji serca na słowo kartkówka przy dzisiejszej dacie.
  6. Opatul się w bluzę i siedź jak odludek na przerwach, starając się nie tracić zgromadzonego ciepła. Mów każdemu, jak bardzo Ci zimno, bo oni nie odczuwają zmiany temperatur.

Punkt siódmy: po szkole nie wychodź z domu. Te autobusy tylko czekają, by Cię rozjechać.

6 września 2013

No.13 Welcome to Hogwarts!

Zdołałam przeżyć pierwszy tydzień w Hogwarcie i utwierdzić się w przekonaniu, że określenie to jest jak najbardziej trafne. Stuletni budynek, pewnie równie stary profesor z geografii własnoręcznie rysujący konturówki map; prefekci w pierwszy dzień szkoły, którzy z tabliczkami z nazwą klasy próbowali jakoś ludzi ogarnąć; wychowawczyni wyglądająca i zachowująca się dokładnie jak Trelawney z wróżbiarstwa; tajemnicze trzecie piętro, które od reszty budynku oddzielają kraty; stare łazienki z małymi lustrami, często zalane z racji braku ręczników papierowych. I jak tu niby skupić się na nauce?
Ogólnie, przeskok jest i to dosyć duży, przynajmniej ja to odczuwam. Od początku straszą nas maturą, wysokim poziomem, dużą ilością materiału i wymaganiami. Mając lekcję fizyki z dyrektorem, dowiedzieliśmy się, że Biologia Villego będzie naszą Biblią, którą do trzeciej klasy mamy mieć w małym paluszku - wszak sprawdzian z podobnych lekturek będziecie mieć przynajmniej z pięćdziesiąt razy w czasie studiów medycznych. Trzymając się tematu, to także inni profesorowie zastosowali metodę przygotowawczą - nie ma już pięknych kolorowych notateczek, z których nauka jest przyjemnością; nadchodzi studenckie notowanie na byle szybko, byle cokolwiek. I jak jeszcze z historii bym to przeżyła, tak z biologii nie mogę zaakceptować. Jestem cholernym wzrokowcem, muszę mieć wszystko ładnie i estetycznie, nie potrafię się uczyć z nieskładnych definicji; co zapewne będzie się wiązało z przepisywaniem każdej lekcji w domu. Przynajmniej utrwalę wiadomości. Czy coś... No nic, teraz ubolewam, za trzy lata podziękuję.
Wraz z rozpoczęciem roku szkolnego, ruszyła grupa z angielskiego. Idź do szkoły językowej z native speakerami, mówili. Będziesz umieć mówić po angielsku, mówili. Dobra, w porządku, ale dlaczego te dialekty są tak różne...? Dlaczego muszę prosić o powtórzenie pytania kilka razy albo wytłumaczenie jakiegoś słowa, gdy okazuje się, że pytano mnie o jakieś banalne rzeczy? Jeżu, to jest trudne... ale wiem, że będą efekty. Nie otworzyłam gęby przez trzy lata gimnazjum, i gdy w ostatniej klasie nieskładnie opowiedziałam o jakiejś głupocie, podwyższyli mi ocenę, bo nigdy nie słyszałam, jak mówisz. Nawiasem, mam w grupie niemłodą nauczycielkę z pobliskiego technikum, która prosi, by mówić do niej po imieniu. Taak, jakoś trzeba będzie zwalczyć niezręczność.

Moje liceum bardzo łatwo rozpoznać na stadionie; zawsze mamy na sobie obowiązkowy strój sportowy w postaci białej koszulki i skarpetek oraz czarnych spodni. Co tam, że wieś; jest szpan, idąc tak przez miasto.


30 sierpnia 2013

No.12 Lie to your doctor, it's completely normal

Ostatnie zdarzenie dało mi do zrozumienia, jak bardzo w tym świecie trzeba łamać zasady, by cokolwiek osiągnąć - a już zwłaszcza jeśli chodzi o własne zdrowie. Jak powszechnie wszystkim wiadomo - a jak nie, to powtórzę, bo tak bardzo uwielbiam mówić o swych niedoskonałościach - moje nogi ze względów alergicznych nie nadają się na wystawę w krótkich spodenkach. Mając okazję spotkać się ze swoją przyszłą klasą (która, notabene, okazała się grupą fantastycznych ludzi), poznałam swą nową szkołę od strony, od której nie pomyślałam, by pytać - mianowicie, czekają mnie regularne zajęcia na basenie. Aj, zabolało. Wizja eksponowania chorej skóry nieszczególnie przypadła mi do gustu; w dodatku moczenie jej w chlorowanej wodzie - kilka basenów i mogłabym spokojnie zamówić terminy u lekarza do końca życia. Oczywiście, wczas się obudziłam i doszłam do wniosku, że hej, przecież można załatwić zwolnienie u dermatologa! Problem w tym, że jest koniec sierpnia, a wolne terminy były (i nadal są) dopiero w połowie września, jak nie w październiku. Jak temu zaradzić? Kłam w żywe oczy i jak się skapną, uciekaj.
Rejestracja działa ogólnie tak: idziesz na przegląd, konsultacje, umierasz, odpada Ci jedna ręka? - rejestrujesz się jakiś czas wcześniej na konkretną datę; masz kurzajki, brodawki, etecera? - bez rejestrowania idziesz na wypalanie ciekłym azotem. Dla dobra sprawy zrobiłam sobie na stopie wyimaginowaną narośl. Wszystko szło gładko, dopóki nie okazało się, że lekarka, która przyjmowała, była wiekową panią lubiącą poopowiadać o synach, urlopie, szerzących się alergiach i pogodzie, podczas gdy mi zależało na jak najszybszym opuszczeniu budynku. Zobrazuję to krótko: coś, co powinnam załatwić w maksymalnie dziesięć minut, ciągnęło się czterdzieści i nie zdążyłam uciec z gabinetu, gdy usłyszałam: Och, chyba naprawdę jestem ślepa, szukam i szukam, i nie mogę znaleźć Twojego nazwiska na liście zarejestrowanych. Przez myśl przeszło mi tylko jedno: Cholera. A nie, bo ja... ee... to tam nie byłam zarejestrowana. Odpowiedź, która padła, sprawiła, że serce podeszło mi do gardła: To pani w rejestracji musiała być bardzo miła, bo ja dzisiaj tylko cztery godziny pracuję, a później na urlop jadę. Masz szczęście, zazwyczaj nie trafiają do niej żadne argumenty. Dobra, najwyższy czas się zbierać. Pamiętaj, żeby się zaraz zarejestrować, bo później nie ma terminów, oczywiście, już lecę - spiepszam, zanim dermatolog nie pójdzie sobie zrobić kolejnej kawy i przy okazji pogadać o dobroduszności koleżanki...
Może jestem nerwowa i w rzeczywistości tylko ja jestem ta dobra, która zawsze wiernie słucha zasad, jednak i tak źle się z tym czuję. Mam awersję do tego typu zachowań, a tu sama korzystam z dobrodziejstw potępianych przeze mnie uczynków. Żywię nadzieję, że szybko zapomną o incydencie i już na spokojnie, legalnie pójdę sobie następnym razem do dermatologa po kolejne zwolnienie.

 A teraz przemawia moja zła strona: pierwsze, co zrobiłam, gdy wyszłam z przychodni, to roześmiałam się na cały głos i nie mogłam przestać się uśmiechać przez całą drogę do domu. It made my day.


25 sierpnia 2013

No.11 Body and mind

Jak powiadają, wszystko dobre, co się dobrze kończy. Jak przez pierwszy miesiąc wakacji narzekałam niemiłosiernie na brak atrakcji, tak sierpień okazał się miłą odskocznią od ciągłej nudy. Nie warto przytaczać wydarzeń z wyjazdów, bo w rzeczywistości nie było w nich nic specjalnie ekstrawaganckiego, co byłoby warte uwagi. Wyniosłam z nich jednak parę wartości i umiejętności, którymi będę szarżować jak tylko się da - dla szpanu, rzecz jasna; jakoś trzeba zabłysnąć w towarzystwie, niekoniecznie wykorzystując w tym celu brokat. Do rzeczy, do rzeczy - umiem jeździć na koniu! Machnąć ręką, że koń mnie nie słuchał i zostawał w tyle; że w ostatni dzień dowiedziałam się, jak tym bydlakiem ruszyć - jak będzie apokalipsa i elektryczność padnie, nie będę chodziła pieszo!
Przy okazji siedzenia na koniu (to sformułowanie odnoszone do mojej osoby nadal mnie zaskakuje), mogłam odkryć aspekt związany z moimi dysfunkcjami alergicznymi. Zapewne dostałam uczulenia na to nieszczęsne zwierzę, gdyż uda, nadgarstki i stopy(?) mam przyozdobione piękną wysypką, która swędzi niemiłosiernie, a ja, głupia, dałam się uwieść alergenom i za cholerę nie mogę przestać tego drapać. Efekt znany - w pierwszy dzień szkoły nie będzie szału w krótkich spodenkach i podrywu na nogi.
Na poważnie (czasem muszę być poważna, by sprawiać dobre wrażenie), oglądam swoje ciało i nie podobam się sobie. Tu jakiś niedobór witamin, tu jakiegoś makroelementu, tu masy mięśniowej. Moim marzeniem jest jedzenie pięciu owoców lub warzyw dziennie i regularna, poranna gimnastyka - chociażby parę brzuszków, przysiadów; o joggingu raczej nie warto wspominać. Mam szesnaście lat; jest to wiek, w którym człowiek jest najbardziej efektywny fizycznie, a ja męczę się po przebiegnięciu tych pięćdziesięciu metrów do świateł na przejściu dla pieszych. I to nie z powodu masy, bo ważę może z 50 kilogramów na prawie 170 centymetrów wzrostu; całkowity brak kondycji i chęci do zmiany.
Cała energia musi widocznie iść do mózgu. Rozwiązuję maniakalnie sudoku, dostaję palpitacji serca na myśl, że już za tydzień będę się mogła zacząć uczyć bez dezaprobatycznych spojrzeń rodzicielki (Chyba jaja sobie robisz, że się uczysz biologii w wakacje?!), na obozie nauczono mnie rozwiązywać kostkę rubika i teraz całymi dniami siedzę i męczę materiał. Teoria o złotym środku kłamie.


1 sierpnia 2013

No.10 I’ve got a guitar but I have no idea what I’m doing

Odkrywając nagle w pokoju zakurzony już nieco pokrowiec, wyciągnęłam gitarę, kiedy to odpadł mi stroik od główki i rozleciał na części. Poskładałam i próbowałam włączyć. Cisza. Poszłam do sklepu po nową baterię, poskładałam i próbowałam włączyć. Cisza. Cholera, co jest nie tak? Ruszyłam tyłek do otworzonego niedaleko mnie nowego sklepu muzycznego, by pobłagać o naprawę bądź w ostateczności kupić nowy. Czekałam ładnie w kolejce, potem, bez żadnych wewnętrznych barier przed kontaktem z ludźmi, przedstawiłam sprawę, ukazując wszystkie szczegóły jej dotyczące. Sprzedawca obejrzał stroik, coś tam pomruczał, po czym wręczył mi go, mówiąc: Masz szczęście, że trafiłaś do mnie, zaoszczędzisz czterdzieści złotych. Uradowana, patrzę na działający sprzęt i z respektem oczekuję wyjaśnienia. Włożyłaś baterię do góry nogami. I'M AN IDIOT. Geny blondynki się aktywowały.
Powróciłam do gitary, gdy uświadomiłam sobie, że tak naprawdę wcale nie umiem na niej grać (wszak stosowanie takiego samego bicia do wszystkich piosenek grą nie jest), przy okazji oglądania różnorodnych tutoriali na jutjubie. Przez przypadek znalazłam guru, nowego, wspaniałego nauczyciela, dzięki któremu poszerzę swój repertuar o całą masę kultowych piosenek, i jak przejdę przez wszystkie odcinki jego programu, wtedy powiem, że umiem grać. Przez te dwa lata tylko wydawało mi się, że zyskałam tę umiejętność.
Nie jestem zawiedziona tym odkryciem. Wręcz przeciwnie - cieszę się, że w końcu moja kochana Yasia leży mi całymi dniami na łóżku wśród stosów kartek z tekstami, chwytami i tabami. To przyjemne uczucie widzieć w sobie poszukiwaną ostatnimi czasy determinację, nawet jeśli wakacje weszły w status wycieczki, wyjazdy i obozy i nie jest mi ona potrzebna.
Koniec ględzenia, Stairway to Heaven is coming.

Kwintesencja mojego gitarowego talentu.

23 lipca 2013

No.9 „Bored!”

Uwaga, retrospekcyjnie, w rytm muzyczki od Dundersztyca. Sp. zło.o.(m) z antler na czele wybrała się na podbój Hogwartu Liceum Ogólnokształcącego. Nie było łatwo, już teraz nagrabiła sobie u woźnej, przychodząc parę minut przed zamknięciem i jeszcze kierując się w zupełnie innym kierunku (by podłożyć parę posłuchów i kamer oraz zostawić paczkę od Al Kaidy, of course, chyba nikomu nie przyszłoby do głowy, że się zgubiłam. Logiczne), co jednak nie uszło uwadze dzielnej pracownicy szkoły. Podbój zakończył się klęską, więc jedyne, co pozostało do zrobienia, to sprawdzenie listy przyjętych.
Tu zaczynają się cywilizacyjne schody (ruchome) - gdzie tam, jakie oczekiwanie na początek roku, poznanie ludzi na żywo, skoro można sprawdzić ich zdjęcia i polubienia na fejsbuku. Myślałam, że uda mi się wygrać z pokusą stworzenia sobie elektronicznego pierwszego wrażenia, ale marne były to nadzieje - jednak w myśl nie oceniaj książki po okładce, nie podzielę się z nikim moimi przypuszczeniami, nie będę zapeszać.
Bardziej przerażają mnie tworzone grupy dla każdej klasy, gdzie ludzie planują spotkać się i poznać jeszcze w wakacje...

Takie tam pieprzenie o niczym. Połowa wakacji za mną, a nie spotkało mnie jeszcze nic, co sprawiłoby, że mogłabym uznać je za udane. Nudzę się, a nuda źle mi robi. 
Chyba pójdę porozdawać ulotki, przeżywam wewnętrzny kryzys, a trochę grosza zawsze się przyda. Nie potrafię leżeć tak bezczynnie brzuchem do góry - nawet mieszkanie wysprzątałam; źle ze mną, muszę się czymś zająć, a w internetach nic nie ma. Prawie nic.

Prostacki humor zawsze lepiej wchodzi na znudzony mózg.

15 lipca 2013

No.8 Dreams

Jestem jedną z niewielu osób, które pamiętają praktycznie każdy swój sen - czasem, wiadomo, zapomni się go w porannym pośpiechu, wypadnie z głowy w świetle codziennych czynności bądź, po prostu, nie będzie się miało czasu na powtórzenie go sobie po obudzeniu. Weszło mi już to w nawyk, że zaraz po wyłączeniu budzika (który, notabene, w roku szkolnym jest nastawiony chyba pod koniec jednej z ostatnich faz REM - wszak, budząc się w jej trakcie, najwięcej pamiętamy) przypominam sobie sen od początku do końca, by nie pominąć żadnych szczegółów i zdać relację z niego innym (którzy nigdy nie słuchają, ale przynajmniej uprzykrzając im życie, bardziej sen utrwalam). Doszło nawet do tego, że taką powtórkę przeprowadzałam, jeszcze śpiąc; mózg tak przystosował się do pory budzenia, że parę minut przed dzwonkiem dawał mi we śnie całkowitą swobodę, tak zwany świadomy sen, dzięki czemu nie musiałam już tracić czasu nad ranem. Brzmi to absurdalnie, ale jestem fanatyczką snów. Zbieram je w pamięci, by w (bardzo, bardzo, bardzo) odległym czasie spisać w jednym miejscu i mając wenę, wykorzystać do opowiadań i powieści.
Niejednokrotnie miewam sny zwyczajnie głupie, proste, bez większego polotu; częściej bywa jednak, że są one majstersztykiem, świetnym materiałem na kryminał, thriller czy horror. Te ostatnie zachowuję dla siebie - fakt, że przy morderstwie przyjaciół bardziej zastanawiałam się, jak uciec przed ich mściwymi duchami i goniącą mnie policją, aniżeli uroniła jakąkolwiek łzę, po obudzeniu nie zrobił na mnie większego wrażenia, powinien niepokoić. Tym razem miałam sen związany z apokalipsą, gdzie brak człowieczeństwa również wdaje się we znaki. Ale od początku.

7 lipca 2013

No.7 Results

Bezsensowne wyczekiwanie na i tak dobrze znany wynik, niepotrzebne szarganie nerwów, ucisk w podbrzuszu, podwyższone tętno. I spędzanie snu z powiek. Wstając przed dziesiątą nad ranem z myślą, że za kilka minut dowiem się, czy przypadkiem to, co wyśnił zryty mózg, jest prawdą, byłam wręcz przekonana, że chyba mnie rozerwie. Bo przecież nie będę jak osioł siedzieć przed ekranem i aktualizować co chwilę strony, trzeba się umyć, zjeść śniadanie, prysznic wziąć. Ostatnio byłam tak podenerwowana, gdy sprawdzałam wyniki olimpiady. Jednak dostałam się, trafiłam w grono trzydziestki wybrańców, trzydziestu kujonów, którym marzą się kierunki związane z biologią i chemią, dwadzieścia sześć nowych twarzy. Są to ludzie, których trzeba będzie poznać, na co zupełnie nie mam ochoty; sama myśl o lekcji zapoznawczej przyprawia mnie o mdłości, zwłaszcza z klasą, w której jest tylko sześciu przedstawicieli płci brzydszej.
Zanosząc oryginały świadectwa i wyników egzaminu, czekałam jakiś czas przed sekretariatem, aż mnie zaproszą. W tym czasie przewinęło się kilka osób sprawdzających listy przyjętych, którzy odchodząc z zawiedzioną miną, łypali wrogo na mnie spod oka. Chyba powinno mi być przykro, nie wiem, wyrazić choćby wzrokiem współczucie, odrobinę empatii, jednak zamiast tego cieszyłam się w duchu, że nie jestem na ich miejscu, może zbyt dumnie podnosząc przy tym podbródek. O porze, jakim złem się stałam. Trochę jednak moją radość zgasili maturzyści, którzy, nie wiadomo w jakim celu, snuli się po korytarzach i patrzyli na kandydatów z nutą politowania. Taak, my jeszcze nie wiemy.
Przy okazji dostałam po znajomości kilka podręczników, w tym biologię, i muszę powiedzieć, że jestem pozytywnie zaskoczona. Myślałam, że w pierwszej klasie będziemy znów od początku wałkować materiał rośliny i zwierzęta, a tu niespodzianka - zaczynamy genetyką. Dobrze, bo na myśl o ponownej nauce tkanek roślinnych aż mnie krew zalewa, będę się tym katować później. Za to z zupełną dezaprobatą spotkały się ze mną przedmioty, takie jak nauka o kulturze. Będą to jedne z tych zajęć, z których wszyscy będą mieli pięć, ale nikomu to się w życiu nie przyda.
Trochę jednak przeraził mnie odruch czytania podręcznika do biologii. Nie uczyłam się jej od marca, a tu mnie tak ciągnie, jak głodnego do chleba. Ja nie wiem, skąd te przyzwyczajenia, oj, nie wiem...

28 czerwca 2013

No.6 So much win

Wreszcie udało mi się wyrwać z gimnazjum. Smutek, łzy? Albo jestem naprawdę pozbawiona uczuć, albo po prostu gimnazjum okazało się jedną wielką pomyłką, trzema straconymi latami. Tęsknota za przyjaciółmi z klasy, nauczycielami? Nie, to nie ta bajka. Jak tylko otrzymałam świadectwo do łapki, uciekłam szybko ze szkoły zanim zaczęło się masowe ściskanie, tulenie i czułe słówka. A poziom? Miałam czwarte miejsce wśród absolwentów, a dziewiąte w szkole, więc nie był zbyt wysoki.
Teraz oczekuję wyników rekrutacji do liceum. Co prawda i tak się dostanę ze względu na tytuł laureata, ale biorąc pod uwagę fakt, że wybieram się na najlepszy biol-chem w mieście, niepewność pozostaje. Zwłaszcza że w tamtym roku biol-chem składał się z samych laureatów, a ci z nich, którzy się nie zmieścili w trzydziestce, zostali przeniesieni na profil pokroju humana (wszak tytuł upoważnia do dostania się do szkoły, nie klasy). Wspaniale.
W związku z zakończeniem roku szkolnego wypadałoby postawić sobie jakieś cele na nowy. Póki co mam pięć.
  1. Uczyć się z lekcji na lekcję. Taak, jasne, to jest tak prawdopodobne jak wygrana w totka, a i ona częściej się trafia. Sądzę jednak, że jak się podkasa rękawy i weźmie się ostro do roboty, będzie to wykonalne. Wszak mój wymarzony biol-chem to podobno jeden wielki wyścig szczurów - wszyscy pragną się na niego dostać, a jednocześnie boją się, że nie dadzą rady z poziomem i wymaganiami. Mam nadzieję, że to tylko takie czcze gadanie, zwykłe podkoloryzowanie rzeczywistości. Ale skoro nawet nauczyciele mi mówią, że jestem hardcorem, to jednak przydałoby się uczyć regularnie.
  2. Rysować, do cholery, rysować! Nieskromnie przyznam, że mam talent, potrafię tego dokonać, ale jest ze mnie taki leń, że pożal się Boże. W całej trzeciej klasie, nie licząc prac na zajęcia artystyczne oraz konkursy, stworzyłam tylko jeden rysunek. Co prawda, było to podejście do ludzkiej twarzy i sylwetki, no ale proszę, przecież nie jest to takie trudne. Wystarczy ruszyć tyłek i coś stworzyć, a przy okazji kupić jakieś porządne kredki i zadebiutować w kolorze. Stać mnie, ale lenistwo mnie zżera.
  3. Bezwzględnie wziąć się za naukę języka angielskiego. Chcę w końcu rozumieć te wszystkie tumblry, kwejki i oglądać seriale w oryginale. Trzeba zacząć samemu ogarniać gry językowe, bo tłumacze nie potrafią.
  4. Pisać. Mam pomysł, mam fabułę, mam nawet jej rozwiązanie i ambitną problematykę. Ale co? Lenistwo, of course.
  5. Jestem pedantką. Myję ręce dwa razy, najpierw mydłem w kostce, później w płynie, po dotknięciu klapy kosza nie mogę się skupić dopóty, dopóki nie włożę dłoni pod kran. Weszłam w tę przesadę do tego stopnia, że jak ktoś przejechałby mi po pokoju wykrywaczem bakterii i pokazał, ile tego tam jest, kazałabym się zamknąć w sterylnym pomieszczeniu i nigdy nie wypuszczać, bądź popełniłabym samobójstwo. Mam fobię przed zepsutym jedzeniem - prędzej posprzątałabym cały dom na błysk, niż odważyła się wylać bez lamentów spleśniałą zupę do kibla. Ale dlaczego nie potrafię zachować porządku, spontanicznie poodkurzać mieszkania, bądź regularnie sprzątać te cholerne kuwety? Czas zmienić przyzwyczajenia.
Nie czuję, że są wakacje. Może dlatego, że latam tam i z powrotem zanosić kolejne dokumenty, a pogoda, jak na złość, znów coś odwala.

19 czerwca 2013

No.5 What's wrong with you, weather?

Zauważyłam, że nie uczę się na własnych błędach. Trauma po wypadku? Gdzie tam. Wraz ze znajomymi wybrałam się na wycieczkę rowerową. Z początku bałam się najechać na najmniejszą dziurę na drodze, przy czym pod koniec zjeżdżałam z góry wybrukowanym chodnikiem z prędkością jadącego przy mnie samochodu. Aż się dziwię, że jeszcze żyję.
Nie potrafię tylko ogarnąć tej nieznośnej pogody. Trzydzieści sześć stopni w cieniu, w domu niewiele mniej. Całymi dniami leżę plackiem na łóżku i gniję - nawet minimalna aktywność mózgu powoduje wzrost ciepłoty ciała. Opracowałam jednak strategię: po wszelkie zakupy wybieram się po godzinie dwudziestej pierwszej, za każdym razem zapominając, że sklep zamykają wcześniej. Ale przynajmniej aptekę mam całodobową, więc mogę zmieniać bandaże po każdym większym wysiłku fizycznym (czyt. po każdym przewróceniu się z boku na bok). Żałuję, że nie mam klimatyzacji w domu.
O, musk mi się chyba też przegrzał, bo już nie myślę.

Status: oczekiwanie na koniec roku.

13 czerwca 2013

No.4 A little accident

Muszę zacząć wyznawać zasadę najpierw myśl, potem rób. Wydaje się to aż nadto dobrą maksymą.
Co mną kierowało, by dać się namówić na jazdę tym śmiesznym, malutkim rowerkiem, na którym siedząc, uderza się kolanami o brodę, potocznie zwanym bmx-em? Do teraz się zastanawiam, sycząc przy każdym potarciu łokcia.
Zachwalano to bezsensowne urządzenie, że to do wyczynów jest, do skakania przez krawężniki i wykonywania sztuczek, by zaimponować jakimś pustym dziewczynom. Wsiadając, rzeczywiście zauważyłam, że lekkie toto, skrętne i może faktycznie ma jakąś myśl. Przejechałam trzy metry, o mało nie uderzając w ścianę sąsiedniego budynku (kto normalny daje hamulec po lewej stronie?!), zawróciłam i spróbowałam sił na wybrzuszeniu na jezdni.
Szybko pozbierałam godność z betonu, oddałam rower i pobiegłam do domu, zanim zaczęłam odczuwać ból. Zamknęłam za sobą w ostatniej chwili i poskładałam się z jękiem dopiero za drzwiami. Nie żeby zależało mi na jakimkolwiek wizerunku, ale takie stare babsko wywalające się na rowerze nie jest niczym przyjemnym dla psychiki, więc z całych sił próbowałam ten fakt ukryć przed światem. Niestety, brak środków dezynfekujących i temperatura powyżej trzydziestu stopni nie sprzyjają gojeniu, a spirytus salicylowy wbrew pozorom nie wpływa pozytywnie na szerokie rany. Co ja mówię. Oblewając się specyfikiem prosto z butelki, myślałam, że umrę.
Ostatecznie piętnaście sekund na rowerku dało mi odrapane obie dłonie, ból kolana, uszkodzenie biodra i obrzydliwie zakrzepnięcie na pół łokcia, które zaczęło mi ropieć i przyczyniło się do wizyty na chirurgicznej izbie przyjęć. I zwolnienie z wychowania fizycznego. Przynajmniej tyle wygrać.

9 czerwca 2013

No.3 Don't trust dentists

W końcu udało mi się odwiedzić dentystę. W końcu, bo na wizytę czekałam chyba z dwa miesiące, a odkryte wcześniej niewielkie ubytki nie dawały mi spokoju już od dłuższego czasu. Nienawidzę, gdy z moim organizmem jest coś nie tak.
Z racji tego, że moja mama ma awersję do kolejek w przychodni, zapisała mnie do jednej z miliarda klinik stomatologicznych w naszym mieście (kto normalny jeszcze idzie na stomatologię, gdy jest tylu dentystów?). Jednakże kierowanie się długością kolejki jest co najmniej błędne. Pomimo bycia umówionym na konkretną godzinę, czekałam z półtorej aż łaskawa pani doktor zechce skończyć odpoczynek po jakże trudnym poprzednim pacjencie. Przecież założenie plomby jest naprawdę męczące, prawda? Też bym siedziała na tyłku pół godziny i łudziła się, że następni w kolejce nie zdążą przed zamknięciem. Kojarzy się z Housem, ale kogo, jak kogo, House'a bym zrozumiała. Wiekowej staruszki zwracającej się do mnie per kochanie, już niekoniecznie.
Gdy w końcu dentystka uznała, że się nas nie pozbędzie, usadowiła mnie na fotelu, wsadziła rurkę w usta, założyła maseczkę i zaczęła oglądać moje zęby. Kto bystrzejszy zauważy, że nie wymieniłam gumowych rękawiczek... Czy tylko ja uważam, że coś jest nie tak, czy to może kobiecie odbiło, by nie założyć rękawiczek ochronnych? Pal sześć jej zdrowie, ale grzebać pacjentowi w ustach gołymi rękoma? Być może tego nie dostrzegłam, ale nie słyszałam, by uprzednio ktoś korzystał z kranu...
Taak, wyszłam ze zdrowym zębem, plombą i wirusami w paszczy. HIV, WZW czy może grypa? Uwaga, zbieram zakłady, czas start!

4 czerwca 2013

No.2 Stayin' alive

Wiecie, że w Wielkiej Brytanii promuje się pierwszą pomoc w rytm piosenki Stayin' alive? Podobno w jej takt najlepiej uciskać klatkę piersiową. Tylko kto myśli o muzyce, gdy ma do czynienia z człowiekiem praktycznie martwym? Ah, no tak, Moriarty.
Ukończyłam kurs pierwszej pomocy. Matka uważa, że to pierwszy krok do medycyny. Jakoś nie sądzę... Umiejętność ta jest obowiązkowa z punktu prawnego i moralnego, więc nie widzę w tym szczególnej ekstrawagancji. Udzielać pomocy potrafiłam zawsze, uczyłam się praktyki w harcerstwie, a teorii w szkole, mimo wszystko fakt zaliczenia profesjonalnego szkolenia zawsze gdzieś tam podnosi na duchu.
Z jednej strony nie chciałabym nigdy tej wiedzy musieć użyć w praktyce, z drugiej - uratowanie komuś życia musi być naprawdę motywującym uczuciem.
Ratownik prowadzący kurs wspomniał, że umiejętność udzielania pierwszej pomocy może uratować członka rodziny, w końcu najwięcej wypadków zdarza się w domu. Osobiście uważam jednak, że nie byłabym w stanie przeprowadzić chociażby resuscytacji na osobie znajomej. Podświadomie bałabym się późniejszych komplikacji i nie wykonałabym działania w odpowiedni sposób. Uczucie wiążące się ze złamaniem mostka własnej matce, bądź wykonania najmniejszego błędu, który w przyszłości odciśnie swoje piętno, przeraża. Obiektywizm to podstawa.

"Nie zabijam. Chyba że mi za to płacą."
~ ratownik medyczny

25 maja 2013

No.1 When does deer decide to make a change?

Ambicja jest podstawą zmiany, chęci nakierowania dotychczasowego życia w odpowiednim kierunku, który powiedzie do realizacji marzeń i oczekiwań. Jednocześnie powoduje pewien niesmak. W końcu zmiany nie zawsze wychodzą na dobre, nie jesteśmy otwarci na nowości, odstępstwa od normy. Ja to jednak nie my, od normalności odstaję zawsze i często muszę znosić własne baty za kolejne próby odzwierciedlenia swoich potrzeb pod nowym podpisem. Tym razem forma przyjęła powrót do zmodyfikowanej przeszłości, kończąc tym samym mnogość mojej osoby w blogosferze. Kiedy jeleń decyduje się dokonać zmiany? Gdy zaczyna się bać, że jego różniące się zewnętrznie kopyta ktoś zacznie podejrzewać o jednego właściciela, a także gdy chce nadać swojemu życiu konkretny cel.
Moim celem okazuje się być medycyna.