Jadę rowerem do miasta (koniec uroków biletu miesięcznego, a tych pięciu złotych w jedną stronę to jednak szkoda). Beztrosko podskakuję na wybojach, już sama nie wiedząc, czy lepszej jakości jest pseudo-chodnik, po którym chodzenie jest sztuką przekazywaną od pokoleń, czy też asfalt, po którym świeżo po wylaniu musiał niegdyś przejechać traktor, pozostawiając wyjątkowej urody koleiny. Zmieniam przerzutkę. Trzask, zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt. No tak, dawno mi przecież łańcuch nie spadł, najwyższa pora!