24 listopada 2013

No.21 Run Through the Jungle

Ten wpis był dla mnie trudny. Nie wiem, dlaczego; opisałam tylko swój wyjazd do Krakowa, jak świetnie się wtedy bawiłam, jak słuchałam wspaniałej muzyki poważnej, jak zapragnęłam nauczyć się grać na instrumencie smyczkowym, jak zdałam sobie sprawę, że najpierw wypada podciągnąć gitarę i jak postanowiłam zrobić coś z życiem, które nie zawiera w swym słowniku wyrażenia kółka zainteresowań. Jednak przez przypadek zrobiłam zestawienie oczekiwania-rzeczywistość, które sprawiło, że coś we mnie umarło. Nie będę opisywać swej śmierci; przedstawię ją dopiero, gdy powstanę z grobu.

Rozmawiałam z kimś na temat pisania - z kimś, kto od dawna tworzy powieść dla siostry, traktując ją jako motywację. Owa osoba opowiedziała mi tę historię, bo nie miała z kim się nią podzielić - popadłam przez to w coś, co mogę nazwać przedsionkiem depresji. High fantasy z bardzo rozbudowanym światem przedstawionym, mnóstwem świetnie wykreowanych postaci, pełne wątków i ciekawych powiązań między bohaterami. Otworzyłam swoją szufladę: ledwo trzy jako-tako stworzone jednostki z rozbudowanym tłem psychicznym, świat mocno ograniczony i czarno-biały, chaos, głębia, którą jedynie ja jestem w stanie odczytać. Nie potrafię tworzyć niczego prostego. Wszystko musi mieć dla mnie znaczenie - od imion po każdy najmniejszy gest. I nawet jeśli pojawiają się wątki komediowe, to całość pokryta jest raczej szkarłatem płynów ustrojowych.
Staram się, ale nie potrafię tego zmienić. Gdy wzięłam się za humorystyczne science fiction, bohater skończył jako początkujący schizofrenik. Wymyślając obyczajówkę, postać wrzuciłam pod skalpel Mengelego. Problem w tym, że pomysły biorę ze snów; a dziś śnił mi się lekarz, który w zamian za przyjęcie grupy ludzi pod swój dach, kazał im robić rzeczy, na które doktorzy III Rzeszy nawet by nie wpadli.
Nawet nie chcę wiedzieć, jak to o mnie świadczy.

15 listopada 2013

No.20 Skills

Kredki przyszły, a wraz z nimi refleksja nad ewolucją swych zainteresowań, swego dotychczasowego życia. Wszak jeszcze parę miesięcy temu deklarowałam, że nigdy nie będę kolorować swych prac, że jedyną słuszną barwą jest grafit ołówka i czerń tuszu. Zaczęłam brnąć po ścieżce swej artystycznej kariery, aż jej genezą okazywał się być etap, który jak najbardziej chciałam wyrzucić z życiorysu - teraz wiem, że nawet te bezsensowne hobby stały się matrycą dla mojej teraźniejszości; że bez nich nie osiągnęłabym takiego poziomu kulturalnego, jaki prezentuję dziś. Będzie długo, ale tak być musi. To moje osobiste katharsis, więc muszę mu poświęcić nieco czasu.

6 listopada 2013

No.19 Eating is hard

Założyli mi aparat ortodontyczny.
To tak w ramach projektu pod tytułem: Krótko i na temat, który musiałam wprowadzić w życie w chwili, gdy moje wcale-nie-krzywe ząbki (wbrew pozorom to nie sarkazm) zostały przyozdobione drutem. Jak się odzywam, ograniczam zasób słów, o czym doskonale dowiedziała się amerykańska lektorka na dodatkowym angielskim, próbując bezskutecznie cokolwiek ze mnie wycisnąć - na tylnych zębach mam jakieś wystające pręty, o które mówiąc, zahaczam ustami. Ale i tak najgorszy jest śmiech; usiłując zamknąć usta, wyglądam jak staruszka, której przesunęła się proteza. Po każdym posiłku muszę latać do łazienki; w praktyce nie mam pojęcia, jak długo będę w stanie wisieć nad jedyną umywalką na piętrze szkoły ze szczoteczką w ręce, nie narażając się maturzystkom poprawiającym makijaż.
W sumie sądzę, że byłabym w stanie przeżyć bez marudzenia, gdyby nie to, że nie potrafię jeść. Zęby mnie bolą jak cholera, jedynym posiłkiem w ciągu całego dnia staje się jogurt i banan (którego, notabene, jem przez dziesięć minut) przed wyjściem z domu. Przez siedem lekcji głoduję, bo nie mogę ugryźć chleba - pół biedy, gdy nie mam w tym dniu wuefu czy basenu, wszak mam tendencję do mdlenia pod wpływem słońca lub niedożywienia, jednak jak przyjdzie dwie godziny ćwiczyć na czczo... porze, trzeba się nauczyć jeść do jutra.



7 lis 2013
Jedzenie opanowałam. Może nie do perfekcji, gdyż mając do czynienia z chlebem, stawiam na tostowy, bo nie ma opieczonej skórki, a i tak gryzę wargami, jakbym była bezzębna. Ale jakiś postęp jest.
Normalnie nie tworzę editów, czy jakkolwiek to się w tych dzisiejszych rozwiniętych blogaskowych czasach określa, bom nie jest na czasie, jednak zdecydowanie musiałam się podzielić z kimś zajebistością mojego... moich środowisk. Na lekcję angielskiego w naszym cudnym liceum przyszedł mój ulubiony, bo zahaczający o fandom i słuchający porządnej muzyki, lektor ze szkoły językowej. Gdy dziwny gościu z Australii mówi Ci hi przy całej klasie i zwraca się po imieniu - +293864 do respektu. Co tam, że trochę mu tę lekcję spieprzyłam, nie potwierdzając zalet nauki z interaktywnej aplikacji - na przerwie odrobiłam to, mówiąc wszystkim, jaki ten lektor nie jest świetny i jak bardzo go nie kocham. I z tego wychodzi kolejny pozytyw - w końcu nawiązałam jakąkolwiek interakcję z ludźmi z klasy. Choć narzekałam, że to wina zimna, tak naprawdę nie zrobiłam wcześniej nic w tym kierunku.
Jest dobrze. Nawet z mycia zębów w szkole stworzyło się coś z kapką... no niech będzie to powtórzenie: zajebistości.