15 listopada 2013

No.20 Skills

Kredki przyszły, a wraz z nimi refleksja nad ewolucją swych zainteresowań, swego dotychczasowego życia. Wszak jeszcze parę miesięcy temu deklarowałam, że nigdy nie będę kolorować swych prac, że jedyną słuszną barwą jest grafit ołówka i czerń tuszu. Zaczęłam brnąć po ścieżce swej artystycznej kariery, aż jej genezą okazywał się być etap, który jak najbardziej chciałam wyrzucić z życiorysu - teraz wiem, że nawet te bezsensowne hobby stały się matrycą dla mojej teraźniejszości; że bez nich nie osiągnęłabym takiego poziomu kulturalnego, jaki prezentuję dziś. Będzie długo, ale tak być musi. To moje osobiste katharsis, więc muszę mu poświęcić nieco czasu.
Wszystko zaczęło się chyba jeszcze niewiele przed szkołą podstawową lub w jej wczesnych latach, kiedy zaczęła panować ta nieszczęsna moda na czytanie komiksów o pięciu czarodziejkach (boru, ale mi to ciężko przez usta hm, palce przeszło). Wiadomo, pierwszy poważny fandom, w który byłam faktycznie mocno zaangażowana. Już wtedy widocznie wychodziłam z założenia, że będąc fanem, trza tworzyć fanarty (mimo wszystko byłam zajebista), bo co rusz wyciągałam przybory i rysowałam ulubione postacie; co z tego, że stały one na baczność, a ich proporcje pokrywały się z rozsypanymi ziemniakami - liczą się chęci. Wysłałam raz jedno ze swoich pseudodzieł do magazynu (publikacji się, oczywiście, nie doczekało) i próbowałam stworzyć cokolwiek na jubileusz - jednak był to pierwszy, acz stuprocentowy zastój twórczy. Skończyło się w momencie, w którym zdałam sobie sprawę, że sto numerów to zaledwie początek, a kolejne traciły na jakości zarówno wydania, jak i fabuły. Przekazałam kolekcję komiksów kuzynostwu (a może było to tylko wyjaśnienie rodziców i w rzeczywistości mój dorobek kilku lat poszedł na makulaturę).
Kolejne próby zostania w czymś na stałe nie przyniosły większych rezultatów - na rynku było wiele innych obrazkowych historii, jednak szybko mi się nudziły. W momencie krytycznym kupowałam wszystkie pierwsze numery najnowszych magazynów, które miały komiks w środku, by może w końcu się do czegoś przekonać. Do szóstej klasy prowadziłam taki koczowniczy tryb życia, aż nie poznałam bliżej osoby, która pokazała mi wytwory japońskiej kultury.
Świat anime był etapem, który dość mocno zakorzenił się w moim mózgu w tamtejszym czasie. Stanowi on podstawy tego, co wiem i potrafię dziś - wszak rozwijałam swój odkryty już wcześniej talent artystyczny (co prawda ograniczając go do czerni i bieli), a także zaczęłam działać literacko, zakładając bloga. Co prawda, jak wiadomo, pierwsze opowiadanie szałowe nie było, żeby nie powiedzieć, że plasowało się gdzieś na poziomie poniżej dna (cholera, przedawkowałam biologię - cały czas zmieniam to na duże litery), ale każde następne rosło w siłę, poprawną interpunkcję, głębszy sens i logikę. Dziś moje historie zawierają głębię, którą tylko ja potrafię odczytać, co poniekąd mija się z celem i jest powodem ciszy w tym zakresie.
Koniec nastąpił w momencie, w którym ktoś spytał mnie: Co ty widzisz w tym anime, czym się ono wyróżnia? Olśniło mnie, gdyż tak naprawdę oglądałam, czytałam dla samej idei, nie fabuły czy jakiejkolwiek problematyki. Dałam sobie spokój po drugiej klasie gimnazjum, kiedy to, wracając po wakacjach do szkoły, wszelkie kontakty z ludźmi, tak zwanymi otaku, zaczęły ograniczać się do sprzedaży podręczników.
Teraz siedzę w serialach, jednak - ucząc się na swych błędach - nie jaram się czym popadnie, tylko bardzo skrupulatnie dobieram sobie seanse. Nie próbuję iść w upór, gdy coś, co oglądam, zamienia się w cuda na kiju, zaczęłam cenić sobie swój czas.

Wydaje mi się, że taka kolejność jest jak najbardziej prawidłowa. Dzięki wcześniejszym doświadczeniom, przystosowałam się, poznałam podstawy, które w miarę czasu ewoluowały w coś bardziej ambitnego. I tym sposobem na początku tego roku kalendarzowego miałam pierwsze, na szczęście udane, podejście do ludzkiej twarzy, w wakacje - do kredek, które pożyczyłam tak na próbę. Spodobało mi się na tyle, by kupić własne; nauczyłam się cierpliwości na tyle, by móc wysiedzieć trzy godziny nad nakładaniem odcieni na twarz Mishy Collinsa; nabyłam umiejętności godzenia się z porażką i poprawy nieudanych fragmentów rysunku. Jeżeli mishowe dłonie pogodzą się z chęcią transkrypcji (przepraszam, to jest silniejsze ode mnie) na polski papier, być może - ale być może - pokażę wam ten mój niesławny talent, który zdecydowanie wyolbrzymiam.

7 komentarzy:

  1. Och, dobrze znam ten stan, gdy przestawiasz się na coś nowego. Z "Witch" (czy co to tam było, co tak namiętnie kolekcjonowałaś; nigdy się w temacie nie orientowałam, przyznać muszę) przeskakiwałaś dalej... i patrz, gdzie Cię to doprowadziło. A gust masz doskonały (Supernatural - i więcej mówić już nie trzeba...)!
    I muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem - wyglądasz mi na człowieka bardzo aktywnego twórczo (co, wiadomo, przerywają "cudowne" artblocki, ale to już taki skutek uboczny tworzenia niestety). Z niecierpliwością czekam na rysunek :)
    Tak trochę z innej beczki - nie do końca wiem, skąd się to bierze, lecz nie widzę powiadomienia o nowych notkach na Twoim blogu. Co więcej, pisze tam, że, cytuję: "Ten adres URL był przez Ciebie obserwowany, ale nie znaleźliśmy dla niego kanału". Taki smuteczek, ale przeżyć się da, po prostu częściej u Ciebie bywam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest faktycznie zaskakujące - że z takiego, ekhem, no, syfu, przeskakuje się na taką epickość. :D
      A rysunek już jest. Nawet jeden stary jeszcze udało mi się dodać. Takie tam straszenie ludzi pseudotalentem i... TOM JAKOŚCIOM skanera. Ekhem.
      Właśnie już mi się Iduś skarżyła. Nie mam bladego pojęcia, dlaczego jest tak, jak jest, i nie wiem, co mogłabym z tym zrobić.

      Usuń
    2. CASTIEL, BICZYS! ♥ Bardzo, bardzo ładny obrazek.
      A co do ręki, tej u dołu - może jest zbyt spłaszczona? Ach, ten Blogger... Złośliwość rzeczy martwych, ot co.

      Usuń
    3. Bardzo dziękuję, noale... no wiesz, im dłużej na niego patrzę, tym więcej dostrzegam defektów... Och, już trudno, przy kolejnym będę się bardziej starać - wszak tu twarz robiłam trzy godziny, a zaledwie dwie poświęciłam na szkic i kolorowanie reszty ciała (no właśnie; SZKIC. Miałam głowę i jedynie jako-taki zarys sylwetki. Tak się nie robi. Nie powinnam się dziwić, że nie wyszło).
      Dobra, sama się zmotywowałam do poprawy. Jak znajdziesz jakiś ładny, ale o dużej rozdzielczości i dobrym kontraście obrazek (ale tym razem na jasnym tle), chętnie przyjmę.

      Usuń
  2. Witaj,
    z racji tego, iż w mojej kolejce znajduje się bardzo dużo rozbudowanych blogów, już teraz rozpoczynam ocenę Twojego. Powinna ukazać się w tym tygodniu, tak myślę. W każdym razie proszę, byś nie zmieniała szablonu na czas oceny oraz treści starych postów. Nowe, oczywiście, możesz dodawać.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak widzisz nic nie dzieję się bez przyczyny, na wszystko przychodzi czas ;)
    Powodzenia w dalszym rozwoju ;)

    OdpowiedzUsuń